Październik 2013-El Chott Tunezja

 LOGOElChott2013max

El Chott Tunezja

W dniach od 25.10.2013 do 09.11.2013 Solter Team uczestniczył w rajdzie El Chott w Tunezji. W rywalizacji startowała auto Toyota Kzj prowadzona przez Bernarda Afeltowicza z pilotem Piotrem Sołtysem. Więcej informacji o rajdzie w krótkim opisie pod spodem i na stronie: http://www.elchott.com/

SAHARARALLYE EL CHOTT 2013

Po problemach technicznych pierwszego dnia (3 godz. straty i 10 godzin kary) myśleliśmy, że mamy „pozamiatane”. Trzy dni później, po koszmarnych trzech OSach na diunach znaleźliśmy się na 3. miejscu (we wszystkich kategoriach aut), a po wycofaniu się czeskiej, „dakarowej” Tatry nawet na 2.! Ten rajd jest tak pomyślany, że OSy mają krótkie limity czasowe, więc mało kto się wyrabia. A jak się nie wyrobisz, to zaraz kilkanaście godzin kary…

No więc wczoraj (1 listopada – red.) ruszyliśmy na OS jako drugie auto i już po kilku minutach byliśmy pierwsi (po szutrach  jeździmy szybciej), ale jak się zaczęły pierwsze piaski, okazało się że nie mamy przedniego napędu. Dziś wiemy, że ukręciła się (dosłownie) lewa półoś. Na ok. 100. kilometrze pojawił się smród spalenizny i po chwili kłęby dymu spowiły auto. Piotrek otworzył maskę, spod której pojawiły się płomienie. Ja w tym czasie szarpałem się ze źle zamocowaną gaśnicą, a Piotr usiłował przytłumić płomienie piaskiem – bez skutku. Gdy wreszcie uporałem się z gaśnicą (przy wyrywaniu spod fotela rozpadła się głowica z dźwignią spustową) był ostatni moment – udało się zagasić płomienie nim pękły przewody paliwowe (dziś rozpadły się w czasie serwisowania Piniowi w rękach). Dzięki telefonowi satelitarnemu zawiadomiliśmy chłopaków z serwisu o sytuacji i mogliśmy już tylko czekać, patrząc bezradnie na mijające nas auta…

Załadowanemu po sufit MANowi dotarcie do nas zajęło prawie 4 godziny (my jechaliśmy 1 godz i 20 min). No i zaczęło się holowanie… Do Khsar Ghilane, gdzie dociera droga asfaltowa trwało znowu ponad 4 godziny i obfitowało w przygody: w pewnym momencie szarpnięcie kinetyka było tak silne, że wyrwało hak holowniczy z ramy, rozbijając w MANie nadkole. Strach myśleć, co by było, gdyby strzelił zaczep na MANie – pewnie by zabił któregoś z nas… Nie obyło się bez kilkukrotnego zakopania MANa w piasku, co wymuszało odpinanie holu itd… Raz zmuszeni byliśmy MANa odkopywać łopatami – interesujące doświadczenie z takim wielkim autem… W trakcie holowania zaczęła szwankować elektryka -potopione kable wywołały zwarcia i przepięcia – wszystko powariowało. W końcu straciliśmy i CB, i światła, więc kolejne 150 km do Douz (już w nocy) też były stresujące.

A dziś (2 listopada – red.) od rana trwa walka o zreanimowanie auta i powrót do gry. Na szczęście dziś jest dzień przerwy, więc nic nie tracimy. A wczoraj tylko dwa auta, jeden Polaris, jeden quad i chyba trzech motocyklistów ukończyły OS w limicie czasu, więc pudło (auta) nadal jest w teoretycznym zasięgu. Zresztą przez kolejne 4 dni wszystkim wszystko może się jeszcze zdarzyć. Martwi generalny stan auta – nie wytrzymuje wymogów tego rajdu: utrzymywanie godzinami silnika na bardzo wysokich obrotach, jazda głównie na drugim i trzecim biegu redukcyjnym, często z zapiętą tylną blokadą, okazuje się destrukcyjna. A i mosty i zawieszenie swoje zbierają…

Pojechaliśmy. Tyle że z niepełną mocą – spalił się czujnik regulujący ciśnienie turbodoładowania, więc Piotr go usunął i ustawił stałą niska wartość. Dodatkowo już na OSie coś się porobiło z podawaniem paliwa i silnik jak chce, to pracuje, a jak nie chce, to ledwo pyrka… Nawet postanowiliśmy się wycofać do Douz, ale w końcu zaryzykowaliśmy i ostatecznie ukończyliśmy OS – choć z dużymi karami. Szanse na pudło mamy już praktycznie zerowe…

Wczoraj wieczorem musieliśmy rozwiązać dwa problemy: źle działające turbo i problem z podawaniem paliwa. Pierwszy pomógł rozwiązać znajomy Holender, pożyczając turbo od Defendera (sic!!!). Potrzebowaliśmy nie tyle turbo co zaworu odciążającego, który udało się podłączyć pod nasze turbo. Chodzi lepiej niż przed pożarem!
Paliwo wymieniliśmy, zmieniliśmy filtr i wyczyściliśmy zbiornik. I auto odżyło!!! Z zaworem od Defendera silnik pracuje nawet lepiej – co niechętnie musiał przyznać nawet Piotr…
No i w efekcie wygraliśmy dzisiejszy OS. Startując z samego końca, ukończyliśmy jako pierwsze auto, niedogoniwszy tylko dwóch najszybszych motocyklistów. Na klasyfikacje generalna to nie wpłynie, ale przynajmniej pokazaliśmy, na co nas stać, jak mamy sprawne auto.

Wykonana nadludzkim wysiłkiem naszych mechaników nocna wymiana silnika – jak już pisałem – okazała się „pyrrusowym zwycięstwem”, bo źle pracująca turbina (ogień uszkodził membranę zaworu sterującego) plus problemy z zatykającym się układem paliwowym wyłączyły nas z walki na kolejnym (7) etapie. Dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionej załogi holenderskiego Land Rovera udało się te problemy przewalczyć (dali nam swoje zapasowe turbo) tak skutecznie, że kolejny (8) OS wygraliśmy w generalce – byliśmy szybsi nawet od najszybszych motocyklistów. Było nam bardzo miło odebrać wieczorem medale dla „najszybszego w danym dniu”, tym bardziej że wcześniejsze, codzienne ceremonie były nudne – zawsze wygrywał ten sam motocyklista. Fakt, że potrafiliśmy przezwyciężyć problemy techniczne i pokazać umiejętność szybkiej jazdy (i niezłej nawigacji) bardzo poprawił naszą rozpoznawalność i zmienił – wcześniej jakby trochę lekceważąco-niechętny – stosunek większości uczestników (dominują oczywiście Niemcy) do „polnische team”.

No i nadszedł dzień ósmy – ostatni  „diunowy”, który był dla nas ostatnią szansą na „powrót na pudło”… Zaczęliśmy pechowo od zmylenia drogi i zakopania się na ok. 10 min. w banalnym miejscu, które wcześniej przejeżdżaliśmy kilka razy. Przyczyną był bardzo silny wiatr, który zawiał starsze ślady, więc wybraliśmy zły wariant i gdy chcieliśmy zawrócić, utknęliśmy. Potem było już „jako tako” – stopniowo odrabialiśmy stratę. Trasa, o której myśleliśmy, że będzie „lajtowa”, okazała się niespodziewanie trudna: prawie wszystkie WP ulokowano na wysokich wydmach i ich zdobywanie kosztowało nas ogromy wysiłek: auto zakopywało się chyba ze 20 (!!!) razy, raz zdarzyło się nam pięć kolejnych „wtop” na 200 metrach! Każda taka „wtopa” to konieczność kopania, podniesienia auta na poduszce pompowanej wydechem i podłożenia trapów… Koszmarny wysiłek i strata czasu. Mimo to na punkcie kontrolnym (tzw. „Exit”) zameldowaliśmy się w limicie czasu, niemalże równo z Defenderem nr 227 (później się okaże, że było to jedyne auto, które ukończyło cały OS w limicie czasu).

Potem trasa była jeszcze cięższa – co najmniej tak ciężka jak na 3. i 4. etapie do Lost Lake. Gdy brakowało nam już tylko ok. 7 km do końca piasków szczęście nas opuściło: urwaliśmy wałek przekładni kierowniczej wraz z drążkiem, definitywnie tracąc szanse na kontynuowanie jazdy. Było około godziny 15. Miejsce awarii (środek morza wydm) uniemożliwiało łatwe udzielenie pomocy. Co prawda po ok. 1,5 godzinie dotarł do nas ciężarowy MAN organizatorów, ale nie mógł nam pomóc – nie da się holować auta  z zerwanym drążkiem kierowniczym… Jedynym ratunkiem była akcja dostarczenia nam zapasowej przekładni kierowniczej i drążka. Nim jednak została zorganizowana (nasz MAN dojechał szutrówkami do krawędzi morza piasków skąd ktoś z organizatorów na quadzie miał zabrać części i narzędzia i nam dostarczyć) zaszło słońce i szef rajdu zakazał – ze względów bezpieczeństwa – jechać komukolwiek do nas z częściami. Pomoc miała nadejść rano. Zmaterializowała się więc moja „czarna wizja” nocy na środku pustyni – tym razem w lekkich ubraniach (a zrobiło się zimno) bez śpiworów itd… Czyli na siedząco, w fotelach kubełkowych. Kto nie próbował – niech spróbuje:). Na szczęście szefem naszej ekipy serwisowej jest Tytus Biegański – jeden z tych gości, co się nie poddają. Nakłonił lokalnego szefa wypożyczalni quadów, aby wysłał do nas na pustynię jednego ze swoich kierowców. Zabrał się z nim i ok. 11 w nocy dotarł do nas z częściami. Po dokonaniu naprawy ruszyliśmy – podążając za quadem – przez piaski do Ksahr Ghilane. Kto wie coś o jeżdżeniu po tunezyjskich diunach (są znacznie trudniejsze np. od tych z Maroka) łatwo sobie wyobrazi, jak się po nich jedzie w nocy – nawet za przewodnikiem. Tym bardziej, że kończyła mu się benzyna i jechał „na skróty”. A nie zawsze auto może przejechać tam, gdzie lekki i węższy quad… Nasza nocna piaskowa epopeja trwała 1,5 godziny (ok. 7-8 km diun licząc w linii prostej), aby ostatecznie, ok 2.30, dotrzeć do naszej bazy w oazie Ksahr Ghilane. Gdy dziś rano zameldowaliśmy się na starcie, wzbudziliśmy sensację – nikt się nas nie spodziewał! Co więcej okazało się, że (w samochodach) mamy drugi wynik – nikt poza załogą 227 i nami nie ukończył tego OSu!

W dobrych humorach ruszyliśmy na dzisiejszy „szutrowy” OS i wszystko szło dobrze do ok. 120. km – jechaliśmy bardzo szybko i nieźle nawigowaliśmy… A potem wrócił nasz pech: zerwały się poduszki silnika (wymieniane n-razy na tym rajdzie, te były ostatnie…) i znowu zatkał się filtr (a może ssak) paliwa. Ledwie dowlekliśmy się do mety, bezradnie patrząc, jak inni nas wyprzedzają…

Coś „wyższa instancja” nie chce docenić naszych wysiłków w przezwyciężaniu kolejnych trudności… Jutro ostatnie dwa, krótkie OS-y – razem zaledwie 80 km. Rajd powoli się kończy. Najcięższy rajd w jakim – do tej pory – braliśmy udział.

text: Bernard Afeltowicz